podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Australia i Oceania » W 90 dni dookoła Australii
reklama
Ania Uryga – Pacuszka i Mateusz Ingarden
zmień font:
W 90 dni dookoła Australii
artykuł czytany 1248 razy
Po opuszczeniu Perth wraz z kuzynem Mateusza, ruszyliśmy jego Land Cruiserem na południe w stronę winnej krainy Margaret River. I tak często podróżując trasami tylko dla samochodów z napędem na cztery koła podziwialiśmy zachodnio-południowe wybrzeże kraju. Tu mieliśmy okazję uczestniczyć w degustacji przetworów oraz win z jednego z dwóch zagłębi winiarskich Australii i spróbować swych sił w nowych sportach – Mateusz pływał w tutejszych wodach na Boagie Boardzie. Na naszej trasie do Augusty odwiedziliśmy także 3 jaskinie: Mamouth, Lake i Jewel Cave. W pierwszej oglądaliśmy szczątki wymarłych dinozaurów, w drugiej unikalne jak na Australię podwodne jezioro, a w trzeciej niesamowicie bogatą szatę naciekową. W Augusta pojechaliśmy na przylądek Leeuwin, gdzie łączą się Ocean Spokojny z Indyjskim (niestety tylko na mapie bo w rzeczywistości tej „granicy” nie widać). Następnie nasze kroki skierowaliśmy na wschód zatrzymując się w Black Point – legendarnym surfingowym miejscu dostępnym tylko dla doświadczonych kierowców samochodów 4x4. Tutaj także zaczęły się zimne wieczory i noce (temperatura spadała do 5-10 stopni Celsjusza, co w porównaniu z 40 stopniowymi upałami w ciągu dnia było dla nas nowością). Sylwestra spędziliśmy w lesie w okolicach Pemberton, świętując z wszechogarniającym odgłosem lasu (szumiących drzew, nietoperzy, owadów oraz wyciem psów dingo). W Nowy rok Mateusz wraz z kuzynem wspięli się na 70-metrowe drzewo Dave Evans Bicentennial, które niegdyś służyło za punkt obserwacyjny na wypadek pożaru buszu. Widoki z czubka na morze zieleni były niezapomniane. Eksplorując dalej południowo-zachodnie wybrzeże przeszliśmy się po Tree Top Walk – pieszym szlaku turystycznym zbudowanym na wysokości czubków wiekowych drzew, oraz mogliśmy podziwiać odrodzony las, który wiele lat temu uległ spaleniu. Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy była nadmorska mieścinka Albany, w okolicach której musieliśmy zatrzymać się na przymusowy postój, ponieważ pękła nam dętka i musieliśmy ją wymienić własnoręcznie. Następne dwa dni spędziliśmy w Parku Narodowym Fitzgerald, gdzie próbowaliśmy swoich sił w morskim łowieniu ryb. W tym miejscu pożegnaliśmy się z kuzynem Mateusza, który wraz ze swoją żoną oraz 7 miesięcznym synem musieli wracać już do Perth. A my znowu wróciliśmy do łapania autostopu.
Bez większych problemów, dotarliśmy do Esperance, gdzie przeżyliśmy najgorętszy w naszym życiu dzień. Nie dość, że termometry w cieniu wskazywały 45 stopni Celsjusza, to jeszcze wiał silny wiatr od strony lądu, który był cieplejszy od powietrza i zamiast chłodzić jeszcze bardziej ogrzewał otoczenie. Następne dni spędziliśmy na przemierzeniu płaskowyżu Nullarbour, który jest 2000 kilometrowym odcinkiem drogi, na której praktycznie nie ma nic, poza oddalonymi o 400 km od siebie stacjami benzynowymi. Mimo przejeżdżających tędy tylko ok. 8 samochodów na godzinę, udało nam się złapać 2 autostopy, które przewiozły nas aż do Port Augusta. Po drodze mogliśmy przejechać najdłuższy w Australii prostu odcinek drogi liczący prawie 150 km. oraz odwiedzić opuszczone miasteczko znajdujące się przy starej nieutwardzonej drodze, prowadzącej niegdyś z zachodu na wschód Australii. Następnie skierowaliśmy nasze kroki na półwysep Yorke. W tym miejscu przytrafiło nam się niesamowite szczęście. Emerytowany nauczyciel, który zabrał nas w stronę przylądka, zaprosił nas najpierw do swojego kolegi w Moonta Bay, a następnie do swojego domu w Adelajdzie. I tak z Ray’em spędziliśmy 4 dni, podziwiając Cape Yorke, a następnie stolicę Południowej Australii. Następnie pożyczyliśmy samochód, którym w ciągu tygodnia zrobiliśmy prawie 5000 km. W tym czasie odwiedziliśmy sam środek Australii – ceglastoczerwony interior. Najpierw zawitaliśmy do Coober Pedy, gdzie mogliśmy podziwiać podziemne mieszkania, sklepy i restauracje oraz kopalnie opali. Tutaj także „zawitaliśmy na inną planetę” – a tak dokładnie odwiedziliśmy miejsce będące planem zdjęciowym większości filmów których akcja toczy się na marsie, księżycu czy na innej planecie – tzw. Moon Plain oraz wielokolorowe pagórki Breakaways. Później zajrzeliśmy do Alice Springs – metropolii w środku pustkowia, oddalonej od jakiegokolwiek większego skupiska ludzi o ponad 1000 km. W PN Mc Donnell Ranges podziwialiśmy wąwozy, wyrwy skalne oraz mieniące się wieloma kolorami wzgórza orchy, którą aborygeni używają do malowideł naściennych. Noc spędziliśmy z widokiem na krater usytuowany w miejscu, gdzie ongiś kometa zderzyła się z ziemią. Następnie udaliśmy się pod słynne na cały świat Ayers Rock, lub Uluru jak go nazywają Aborygeni. Potężny monolit wystający z ziemi w środku pustkowia, mieniący się przeróżnymi kolorami w zależności od pory dnia i usytuowania słońca zachwyca swoim majestatem. Rzeczywiście najładniejsze (bo cała czerwone) Uluru jest w czasie zachodu. Tutaj także przeszliśmy się po Kata Tjuta, czyli pagórkach większych od Ayers Rock przypominających „wiele głów” (co też oznacza ich tradycyjna nazwa). Zanim wróciliśmy na południowe wybrzeże przeszliśmy jeszcze ciekawy pieszy szlak w Kanionie Królów, który jest imponującym pokazem siły przyrody. Wracając do Adelaide zboczyliśmy też do Flinders Ranges, gdzie przespacerowaliśmy się górskimi szlakami, przypominającymi nasze europejskie. W Adelaide znowu zawitaliśmy do naszego autostopowego nauczyciela – Ray’a i wraz z nim zwiedziliśmy drugi po Margaret River australijski kurort winiarski Barossa Valley oraz przylądek Fleurieu. Następnie zgłosiliśmy się do relokacji samochodu dla firmy wypożyczającej auta i tak w trzy dni mieliśmy przewieźć samochód z Adelaide do Melbourne.
Podążaliśmy nadmorską Great Ocean Road oglądając przepiękne klifowe wybrzeże. Nie omieszkaliśmy zobaczyć 12 Apostołów, czyli samotnie wyrastających z fal formacji skalnych toczących od lat nierówną walkę z żywiołem oceanu. I tak z powrotem wróciliśmy do Melbourne, po okrążeniu całej Australii. Wielki to i bardzo różnorodny kontynent ale okazał się dla nas przyjazny i zawsze będziemy wspominać go z radością. A może tutaj kiedyś jeszcze wrócimy?
Jest tu czysto i schludnie (pomimo, że w miastach można czasem chodzić pół godziny i nie znaleźć żadnego kosza na śmieci). W parkach i różnych innych zielonych przestrzeniach czy plażach postawione jest po kilka darmowych gazowych grilli (z obawy przed pożarami w Australii się praktycznie nie używa grilli na węgiel), z których może każdy korzystać (i stoją nie zdewastowane, czyste i zdatne do użytku). A jak się tutaj podróżuje? Otóż, na wschodzie Australii było jak na zachodzie Europy, tylko że odległości były trochę większe (z miejscowości do miejscowości było 150-200 km. a nie jak w Europie 50). Drogi bardzo dobre, co chwila parking przygotowany dla zmęczonych kierowców. Główne Hi-Way (HWY) dwupasmowe, chociaż im bardziej na północ tym coraz częściej jednopasmowe. Na każdej HWY ograniczenie prędkości do 110. Samochodów na drogach natomiast było całkiem sporo – w dzień osobówki a nocami Trucki. No i chyba tyle o wschodniej Australii… Krajobraz znacznie się zmienił gdy dotarliśmy do zachodniej Australii. Tam są drogi tylko jednopasmowe – równe jak stół i proste jak linijka…bardzo długa linijka. Odległości między miastami wynoszą czasem po 400 km., a między nimi nie ma zupełnie nic… Pustowie na którym czasami można spotkać wałęsające się krowy (które zapewne mają gdzieś swojego właściciela i czasami są zaganiane do zagrody, ale generalnie to chodzą sobie gdzie chcą). Droga jest strasznie nudna bo do horyzontu prosta – co kilkadziesiąt kilometrów zdarza się łukowaty zakręt i to by było na tyle. Można przejechać 300 km nie spotykając na drodze żywej duszy (pomijając krowy, ptaki i ewentualnie kangury). Jeśli już zdarza się jakiś samochód (który kiedy się zobaczy na horyzoncie, to mija się dopiero po 10 minutach…), to jest to najczęściej tzw. Road Train, czyli duża, długa ciężarówka z trzema, lub czterema przyczepami. Mogą one mieć ponad 50 metrów długości i telepią się czasem na wszystkie strony, kiedy wieje większy wiatr. Wyjątek od tej „zachodniej” pustki stanowią okolice Perth.
W lecie (grudzień, styczeń, luty) jest na północy pora deszczowa i wiele z głównych dróg jest corocznie zalewana przez powodzie zupełnie odcinając możliwość przemieszczania się. Dlatego też jest niemożliwe przejechać w tym czasie ze wschodu na zachód Australii po północy kraju. W Australii można prowadzić tylko w dzień (no chyba że ma się duży ciężki samochód z kratką z przodu), ponieważ kangury wylegują się w cieniu i nie mają ochoty kicać. Gdy jednak zapada zmrok budzą się i bardzo często wychodzą na ulicę, a że są to głupie zwierzęta to zamiast uciekać przed nadjeżdżającym samochodem, to wskakują mu pod koła. Dlatego liczba zwłok walająca się po poboczach jest ogromna.
Dookoła całego kraju jest poprowadzona sieć dróg asfaltowych, ale większość bocznych dróżek to drogi gruntowe – czerwone jak cegła, utwardzone drogi, po przejechaniu których cały samochód jest w czerwonym kurzu (drogi są bardzo sfalowane i jazda po nich autem „nieterenowym” jest bardzo nieprzyjemna tak dla samochodu jak i dla siedzących w nim ludzi). A w Australii jest także wiele, mierzących po parę tysięcy kilometrów HWY, które nie mają asfaltowej nawierzchni tylko czerwoną ziemię. Poza tym wiele miejsc jest dostępna tylko dla samochodów z napędem na 4 koła. Ale nie jest to tutaj bynajmniej problemem, ponieważ duża większość Australijczyków ma właśnie tego typu samochody.
Podsumowując, spędziliśmy w Australii dokładnie 3 miesiące. Przez ten czas zrobiliśmy ponad 8000 km autostopem, prawie 14000 km samochodem (wypożyczonym, a także z kuzynem Mateusza), oraz 1700 km samolotem. W sumie ponad 25000 km, czyli średnio około 280 km dziennie… Na warunki Europejskie to strasznie dużo, na Australijskie to przeciętność – tutaj ludzie często dojeżdżają do pracy ponad 100 km. Przez ten czas zobaczyliśmy prawie wszystko to, co zaplanowaliśmy – wyjątkiem jest tylko kilka zamkniętych Parków Narodowych w północno-zachodniej części kraju oraz kilka miejsc które, po rozmowie z mieszkańcami Australii, postanowiliśmy ominąć zastępując je innymi. Gdybyśmy w kilku słowach mieli opisać ten wielki kontynent to wspomnielibyśmy na pewno o ogromnych odległościach, o klimacie (który w zależności od miejsca jest zupełnie inny (na wschodzie przypominający trochę śródziemnomorski, na północy gorący i bardzo wilgotny, na zachodzie czasami dosyć zimny, a na południu zmienny w zależności od pory dnia)), o dzikiej florze i faunie, która jest tutaj wyjątkowo bogata (zarówno tej lądowej, jak i wodnej), oraz o przemiłych ludziach których udało nam się tutaj spotkać. Tu wszystko jest inne od tego, co znane nam jest z Polski czy z Europy w ogólności. Zobaczyliśmy tu bardzo dużo przepięknych krajobrazów i przeżyliśmy chyba jedne z najgorętszych dni w naszym życiu. Opuszczamy ten kraj z nostalgią i sami chyba niedowierzamy, że jesteśmy nadal bliżej początku naszej wyprawy niż jej końca. Teraz przed nami Nowa Zelandia, którą mamy zamiar przejechać w dwa miesiące. Liczymy na kolejną porcję wrażeń, krajobrazów i ciekawych spotkań z lokalnymi mieszkańcami, a na początku kwietnia rozpoczniemy już eksplorację Ameryki Południowej. Trzymajcie kciuki :)

Obszerniejsza relacja na stronie podrozmarzen.net
Strona:  « poprzednia  1  2  [3] 

górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]
ZDJĘCIA